
Wszyscy wiedzą, co wydarzyło się w Rumunii w grudniu ubiegłego roku. Kraj członkowski UE i NATO unieważnił własne wybory prezydenckie, wywołując szok wśród komentatorów na całym świecie. Powody były przedmiotem intensywnej debaty krajowej i międzynarodowej, a ocena demokracji w Rumunii została zdegradowana przez ośrodki analityczne z „wadliwej demokracji” do „reżimu hybrydowego”. Jednak nie wszyscy wiedzą o wszystkim, co wydarzyło się w miesiącach poprzedzających i następujących po tym incydencie. Są to aspekty sprawy, które dziś przeanalizujemy, ponieważ malują one szerszy obraz niż samo unieważnienie wyborów prezydenckich. Niezależnie od opinii na temat decyzji o odwołaniu wspomnianych wyborów, trudno jest nie spojrzeć na szerszy obraz i nie dostrzec niepokojącego trendu.
Zanim zagłębimy się w same fakty, należy zauważyć, że wybuchła zaciekła bitwa – nie o wspomniane fakty, ale o sposób, w jaki historia ma zostać opowiedziana.
Z jednej strony partie przyjazne systemowi, takie jak PSD i PNL (dwie najstarsze partie centrolewicowe i centroprawicowe, które obecnie rządzą razem, podobnie jak SPD-CDU w Niemczech), starają się kontrolować szkody. Ich strategia jest podręcznikowa: zaprzeczać, odrzucać i zmieniać ramy. Według nich Rumunia nie cofa się, a jedynie „dostosowuje się” do złożonych wyzwań współczesnego świata. Podsumowanie zmian w sądownictwie? Niezbędne „dostosowania” w celu zapewnienia stabilności. Obawy związane z cenzurą? „Ochrona procesu wyborczego przed dezinformacją”. Alarmujące deficyty i przejęcia instytucjonalne? „Tymczasowe niepowodzenia” w skądinąd wspaniałej europejskiej podróży.
W dużej mierze opierają się na zmęczonych sloganach o integracji europejskiej, zobowiązaniach NATO i prognozach wzrostu gospodarczego, mając nadzieję, że wystarczająco energiczne machanie flagą UE zagłuszy ostrzeżenia z samej Brukseli. Ilekroć Komisja Europejska lub niezależne organy nadzorcze wskazują na oczywiste nadużycia, lojaliści rządu przedstawiają je jako „błędne interpretacje” lub „niesprawiedliwą krytykę rozwijającej się demokracji”. Innymi słowy: „Zaufaj nam, a nie własnym oczom”.
Z drugiej strony, ruchy populistyczne wykorzystują ten moment, aby jeszcze bardziej zradykalizować nastroje społeczne, twierdząc, że obecna koalicja rządząca (która faktycznie rządziła przez ostatnie 30 lat w różnych formułach) buduje autorytarne państwo mające na celu narzucenie „globalistycznej agendy” i postępowej polityki oraz uciszenie swoich krytyków, jednocześnie pobierając jak najwięcej środków od tych, którzy wnoszą wkład do budżetu kraju.
Niezależnie od tego, która ze stron wygra nadchodzące powtórzone wybory prezydenckie, zdobędzie również kontrolę nad narracją i może zdecydować o tym, czy Rumunia podejmie trudną drogę powrotną do prawdziwej demokracji, czy też pogrąży się w hybrydowym reżimie, w którym odbywają się wybory, obiecuje się prawa, ale nic się nie zmienia. Ponieważ prawdziwy problem, stały demontaż demokratycznych mechanizmów kontroli i równowagi, jest już obecny.
Finansowe oszukiwanie ludności i partnerów
W 2009 r., w szczytowym okresie globalnego załamania finansowego, Rumunia miała deficyt budżetowy w wysokości 7,2% PKB. Nie było to piękne, ale świat płonął, więc Rumuni mieli wymówkę. Do 2010 r. sytuacja nieco się ustabilizowała, a deficyt spadł do 6,5%. Bolesne, ale możliwe do opanowania.
Przenosząc się do dnia dzisiejszego, pod genialnym kierownictwem byłego prezydenta Klausa Iohannisa, premiera Marcela Ciolacu i ich lewicowo-prawicowego Frankensteina koalicji (PSD-PNL), deficyt wzrósł do oszałamiającego poziomu 9,28%. Dobrze przeczytałeś: prawie 10% PKB, najgorszy wynik, jaki Rumunia widziała od czasu II wojny światowej, która zrównała z ziemią połowę Europy. Tylko że wtedy przynajmniej istniała wymówka w postaci bomb i czołgów przetaczających się przez miasta.
Ale zaraz, jest jeszcze gorzej. Rumuński rząd nie tylko źle zarządzał finansami. Nie, to byłoby zbyt uczciwe. Kłamał również – odważnie, wielokrotnie, bezwstydnie – wobec partnerów zewnętrznych, takich jak Komisja Europejska.
W 2023 r. z dumą zgłosili deficyt w wysokości 5,68%. Komisja Europejska, uzbrojona w kalkulatory i podstawową wiedzę z zakresu rachunkowości, stwierdziła: „W rzeczywistości jest to 6,5%”. W 2024 r. rząd twierdził, że było to 8,65%. Prawdziwa liczba? 9.28%. W tym momencie Komisja prawdopodobnie nie jest nawet zła; są po prostu zmęczeni byciem okłamywanymi, a następnie koniecznością pokazywania zmanipulowanej populacji prawdziwych cyfr tego, jak wygląda ich kraj.
Łączenie wyborów
Jeśli chodzi o proces demokratyczny, pierwszymi oznakami arbitralnego wykorzystania władzy nie były wydarzenia, które miały miejsce w grudniu 2024 roku. Pierwszy moment „gotcha” dla opozycji (czy to postępowej, czy konserwatywnej) nastąpił w maju wraz z decyzją o przeprowadzeniu wyborów lokalnych w tym samym dniu, co wybory europejskie.
Na pierwszy rzut oka posunięcie to było owinięte w grzeczne wymówki. Władze twierdziły, że chodziło o „wydajność” i „redukcję kosztów”. Po co obciążać podatników dwoma oddzielnymi wyborami, skoro można je przeprowadzić jednego dnia? Brzmiało to rozsądnie, ale tylko do momentu, gdy spojrzy się pod powierzchnię.
W rzeczywistości połączenie wyborów dramatycznie przechyliło szalę zwycięstwa. Wybory lokalne zwykle faworyzują partie zasiedziałe – burmistrzów, radnych i lokalnych szefów, którzy kontrolują miejsca pracy, kontrakty i sieci wpływów w rumuńskich miastach i wsiach. Tymczasem wybory europejskie tradycyjnie dają mniejszym partiom, niezależnym kandydatom i ruchom reformatorskim szansę na przebicie się, ponieważ stawka krajowa jest wyższa, a głosowanie mniej plemienne.
Wymuszając przeprowadzenie obu głosowań jednocześnie, system łączył lokalną lojalność z polityką krajową. Ludzie idący do urn, aby ponownie wybrać swojego lokalnego burmistrza, byli znacznie bardziej skłonni do zaznaczenia tego samego pola dla partii tego burmistrza na szczeblu europejskim, nawet jeśli byli niezadowoleni z rządu krajowego. Lokalny klientelizm rozlał się na to, co powinno być szerszym, europejskim wyborem politycznym. To zamieszanie nie było błędem – było cechą.
Duże partie, zwłaszcza PSD i PNL, wiedzą, że wiejska Rumunia nadal działa poprzez głęboko zakorzenione sieci lojalności. Burmistrz może „dostarczyć” głosy nie tylko dla siebie, ale dla całej listy partyjnej. Łącząc wybory, PSD i PNL skutecznie zablokowały ogromną bazę poparcia dla wyborów europejskich, zanim jeszcze doszło do jakiejkolwiek debaty. Kwestie europejskie, które były dyskutowane w innych państwach członkowskich przed głosowaniem, zeszły na dalszy plan w mediach na rzecz tematów lokalnych.
Krótko mówiąc, w połączeniu wyborów nie chodziło o oszczędność pieniędzy. Chodziło o oszczędność władzy.
Demokracja to nie tylko głosowanie. Chodzi o świadomy, przemyślany wybór. Chodzi o zapewnienie obywatelom jasnego zrozumienia, o co toczy się gra i kto za czym stoi. Łącząc dwa różne wybory w jedno, rumuńskie partie rządzące celowo zamuliły te wody, zamieniając najbardziej podstawowy akt demokratyczny w wyrachowane ćwiczenie manipulacji.
To było legalne.
To było sprytne.
Ale to było głęboko antydemokratyczne.
Dalsze podporządkowanie instytucji państwowych
Rumuńskie instytucje (zwłaszcza te, w których członkowie są mianowani przez rząd, co stanowi znaczny procent z nich) nigdy nie były znane jako uosobienie bezstronności. Jednak nie były one również znane z tego, że są tak podporządkowane, jak można to dziś zaobserwować. Podczas gdy wszyscy byli rozproszeni przez inflację, rosnące ceny żywności i egzystencjalny strach, kluczowe instytucje państwowe zostały po cichu i bardzo celowo przejęte w całości.
Po pierwsze: Trybunał Konstytucyjny Rumunii (CCR), 9 politycznych nominatów, którzy również odwołali pierwszą turę wyborów prezydenckich.
W zapierającym dech w piersiach posunięciu zdecydowali, że oficerowie wywiadu mogą dorabiać jako sędziowie i prokuratorzy. Bo jeśli jest coś, co demokracja kocha, to agenci tajnych służb decydujący o tym, kto pójdzie do więzienia, a kto zostanie uniewinniony.
Następnie jest Biuro Wyborcze (BEC). Najwyraźniej uznali oni, że wolność słowa jest obecnie trochę zbyt wolna. Powołując się na bardzo kreatywną interpretację europejskich przepisów, zaczęli cenzurować media społecznościowe. Posty są usuwane, treści blokowane, narracje „zarządzane”. Wszystko oczywiście w imię „uczciwości wyborczej”. Ponieważ nic tak nie mówi o „uczciwych wyborach”, jak czyszczenie internetu z opinii politycznych przeciwników.
I właśnie wtedy, gdy myślisz, że nie może być już bardziej karykaturalnie skorumpowany, wkracza Sebastian Ghiță – syn marnotrawny rumuńskiej polityki, człowiek, któremu udało się uciec z kraju podczas śledztwa w sprawie masowych przeszczepów i jakoś nadal zbierać miliardowe kontrakty rządowe. Firma Ghiță jest obecnie odpowiedzialna za zarządzanie rumuńską rządową infrastrukturą chmurową. Tłumaczenie: najbardziej wrażliwe bazy danych w kraju są w rękach faceta, który podobno ma powiązania z Moskwą.
Wszystko to pod kierownictwem lub bezpośrednim dowództwem koalicji rządzącej. W tym momencie można się zastanawiać: Czy to jeszcze niekompetencja, czy już coś gorszego? Gratulacje, zadajesz właściwe pytanie.
Ale dlaczego teraz?
Do 2019 r. dwie stare partie w Rumunii, Socjaldemokraci (wywodzący się bezpośrednio z martwego truchła Partii Komunistycznej) i Liberałowie (przywróceni w 1990 r., ale później połączyli się z innym bezpośrednim potomkiem reżimu komunistycznego – Partią Demokratyczną) nie miały zewnętrznych zagrożeń dla swojej hegemonii. „Walczyli” między sobą w telewizji, ale za zamkniętymi drzwiami zawierali niezbędne umowy i nadzorowali, aby droga do reform była tak powolna, jak to tylko możliwe. Ale coś się zmieniło przed początkiem 2020 roku. Pojawiły się alternatywy finansowane przez różne podmioty prywatne. Pierwszym przełomem była USR (Unia na rzecz Ocalenia Rumunii), społecznie postępowa, ale fiskalnie prawicowa partia. Następnie pojawił się populistyczno-konserwatywny AUR (Sojusz na rzecz Zjednoczenia Rumunów). W cieniu tych dwóch głównych przełomów, mniejsze populistyczne partie również zdołały wejść do parlamentu.
Wielka koalicja partii „przyjaznych systemowi” ledwo zdołała utworzyć rząd po wyborach parlamentarnych w 2024 r., uzyskując zaledwie 7 głosów powyżej wymaganych 50% + 1. Może to brzmieć komfortowo dla tych, którzy czytają w krajach o mniejszych parlamentach, ale rumuńska instytucja homologiczna składa się z nieco blisko 600 posłów i senatorów. Co więcej, 50% + 7, które osiągnęli, nie było wynikiem ich własnych wysiłków. PSD i PNL musiały przyciągnąć do siebie partię etnicznych Węgrów (UDMR). Nawet to nie wystarczyło, aby utrzymać się przy władzy, a czynnikiem różnicującym byli posłowie wszystkich (18) innych mniejszości etnicznych w Rumunii (którzy automatycznie otrzymują mandat bez konieczności de iure wygrania wyborów, ponieważ tak stanowi prawo).
Im cieńsza stawała się nić łącząca „przyjazne systemowi” partie z władzą, tym bardziej agresywne stawało się ich podejście do przeciwników (oraz demokratycznych mechanizmów kontroli i równowagi). Być może myślisz sobie: „Na pewno ludzie to zauważą, prawda?”. Być może. Ale gaslighting działa, ponieważ sprawia, że wątpisz we własne zdrowie psychiczne. Szepcze: „Może nie jest tak źle. Może to tylko polityka. Może przesadzasz”. Tymczasem ściany się zamykają.
Każdy usunięty post, każde orzeczenie sądu napisane przez kogoś z odznaką służb wywiadowczych ukrytą w płaszczu, każda „poprawiona” liczba ekonomiczna powoduje erozję jeszcze jednej warstwy zaufania. Aż w końcu przestajesz wierzyć w cokolwiek poza tym, co ci mówią. Albo, co gorsza, nie wierzysz już w nic, całkowicie odcinając się od polityki.
Przywódcy Rumunii na to liczą. Liczą na zmęczenie. Na rezygnację. Na powolne odrętwienie oburzenia, aż zgodność stanie się drugą naturą.
Jest jednak różnica między byciem oszukanym a pozostaniem oszukanym. I właśnie teraz Rumunia stoi na tym rozdrożu.4 maja odbędzie się pierwsza tura nowych wyborów prezydenckich, a dwa tygodnie później ktoś zostanie nowym prezydentem tej hybrydowej demokracji. Jak to zawsze bywa w polityce, nowe twarze walczą ze starymi, a biorąc pod uwagę, jak blisko niektóre z nich są w sondażach, przyszłość jest niepewna.
Najważniejsze jest to, czy osoba, która zostanie wybrana na prezydenta, po znalezieniu tej broni arbitralności w swoim biurze, zdecyduje się również z niej skorzystać, czy też odłoży ją na bok, na rzecz powrotu do podstaw prawdziwej demokracji